Mam
doskonałą sytuację. Udało mi się zgromadzić 8 punktów doświadczenia. Jeszcze
dwa i wygram grę. Emocję rosną. Przeglądam swoje karty i planuję następny ruch.
Wydaje się, że zwycięstwo mam w kieszeni. Nagle słyszę śpiew wydobywający się z
co najmniej kilku gardeł. Był to posępny chór śpiewający w niezrozumiałym dla
mnie języku. Wiele osób zareagowało na to oburzeniem i konsternacją. Zacząłem
się zastanawiać co to ma być? Pytam sąsiadów. Dowiaduję się samych plotek:
„Jacyś Turcy”, „Ponoć jakiś teatrzyk oglądają”. Chęć rozwikłania tej zagadki
zdekoncentrowała mnie. Gracze domyślili się, że wygrywam, postanowili połączyć
siły by mnie pokonać. Rywalizacja nabrała rumieńców, a Turecki śpiew nie ustał.
Plantacje
Cafe powstały 3 lata temu. Są organizowane co miesiąc. Celem imprezy od zawsze
było propagowanie planszówek jako formy rozrywki:
-Początkowo
chcieliśmy je organizować na Wydziale Humanistycznym, jako impreza trwająca
cały dzień” – mówi Bartek Florczak, jeden z organizatorów – ale to nas zbyt
wiele kosztowało logistycznie i finansowo, dlatego postanowiliśmy je
organizować w „Piwnicy Kany”, w znacznie skromniejszej formie.
Gdy
Magda – znajoma z dziennikarstwa, opowiedziała mi o „Plantacjach” myślałem, że
żartuję. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić studentów siedzących w barze i
grających w „Chińczyka” lub „Bankruta”. Mój brak wiary był potęgowany przez moją
pasję do gier komputerowych. Do głowy mi nie przychodziło jak gra oparta na
pionkach i planszy może rywalizować z nowoczesnymi grami komputerowymi,
korzystającymi z potężnych mocy obliczeniowych współczesnych czterordzeniowych
procesorów, generujących realistycznie wyglądającą grafikę. Ponadto jako wielki
fan serii „Mortal Kombat” (i nieoficjalny mistrz „Kordeckiego”) nie widziałem
za bardzo sensu grania w grę z innymi ludźmi, która ani nie polega na walce z
nimi, ani nie pozwala na wykonanie tzw. „Fatality” czyli brutalnego dobicia
pokonanego już wroga. Tak, do dzisiaj nie wiem, jak stałem się fanem gier
planszowych.
„Plantacje
Cafe” dość szybko zyskały uznanie nie tylko moje, ale również szczecińskich
studentów. Obecnie spotkania organizowane są co miesiąc w pierwszy poniedziałek
miesiąca w „Piwnicy Kany” (od grudnia w pierwszą środę miesiąca w „Szafie”). Do
tej pory odbyło się około 25 spotkań. Każde z nich przyciągały tłumy ludzi,
głównie studentów, choć starszej klienteli też nie brakuje. „Kana” to miejsce
dość specyficzne. Ceglane ściany, charakterystyczny półmrok, intrygujące
dekoracje ścian, duże stoliki, na których bezproblemowo mieszczą się planszę do
większości gier oraz blat baru, na którym pudełka z planszówkami prezentują się
nad wyraz efektownie. Myślę, że jedną z przyczyn popularności „Plantacji” jest
właśnie to miejsce, jego nastrój świetnie pasuje do rozgrywanych tu gier
nierzadko osadzonych w realiach mrocznego fantasy.
Na
Plantacje uczęszczam mniej więcej od roku. Zaskoczył mnie stopień
skomplikowania tych gier. Większości kojarzą się one z prostym przemieszczaniem
pionków po planszy, na zasadzie, „kto pierwszy przekroczy linię mety ten
wygrywa”. Już w trakcie moich pierwszych „Plantacji” przekonałem się jak bardzo
współczesne gry planszowe odbiegają od tego schematu. Rozbudowane plansze,
wiele możliwych dróg prowadzących do zwycięstwa a także rozmach tych produkcji
budzą podziw. Pudełko z „Grą o Tron” Jest naprawdę ciężkie, a jej rozłożenie
zajmuje prawie 20 minut. Współczesne planszówki wymagają od odbiorców sporo
uwagi, strategicznego myślenia i umiejętności przewidywania zachowań
przeciwników. Nawet, wydawałoby się prosta „Kolejka” – gra inspirowana
codziennością PRL-u, której celem jest po prostu kupienie kilku towarów z listy
- wymaga przebiegłości, co jest oczywiście zaletą. Jeszcze nigdy kupno butów,
przy równoczesnym uniemożliwieniu innym zakupu powideł i gazety nie sprawiło mi
tyle satysfakcji. Ponadto zawsze z podziwem patrzę na ludzi grających w gry
takie jak Dreadfleet –rozbudowaną grę bitewną, której plansza zajmuje dwa duże
stoły – lub całą podłogę w pokoju w akademiku. Dreadfleet wymaga od graczy
umiejętności zarządzania wielką flotą fregat wojennych, w celu pokonania
przeciwnika. To coś więcej niż warcaby, to symulator bitwy morskiej z dużymi
modelami okrętów, pozwalająca na symulowanie starć wielkich potęg morskich.
Różnorodność i rozmach to niewątpliwie ogromne zalety współczesnych gier
planszowych. To także wrażenie obcowania z czymś elitarnym – wygrana w jednym z
wielu organizowanych turniejów, wymagającym od uczestników dużych umiejętności
i odrobiny szczęścia jest satysfakcjonującym osiągnięciem cenionym przez innych
graczy.
W
raz z kolejnymi „Plantacjami”, moja potrzeba zagrania w gry planszowe rosła.
Kolejną tego typu imprezą są „Spotkania nad planszą” organizowane w sklepie
„Feniks”. To niewielki, niepozorny sklepik, który łatwo można przegapić na
ulicy ze względu na nierzucający się w oczy szyld. Gdy wchodziłem tam po raz
pierwszy, do końca nie byłem pewien czy to dobry adres. Schodzę po schodach,
mijam regały pełne kosztownych figurek Warhammera 40 000, zaglądam na zaplecze,
gdzie tłumy gości już się gromadzą nad grami. Wypatrzyłem grupę grającą w
mojego ulubionego „Battlestar Galactica” tytuł będący adaptacją jednego z
lepszych seriali sci-fi ostatnich lat. Mieli komplet graczy, ale jeden z
organizatorów odstąpił mi swoją postać. Szybki rzut oka na moją kartę
lojalności dostarcza mi niezbędnych informacji na temat mojej roli. Gdybym był
człowiekiem, moim celem było by pomóc innym graczom w przejściu gry, ale nie
dziś – słowa „jesteś Cylonem”, nie pozostawiają wątpliwości – czeka mnie trudny
sprawdzian aktorstwa – muszę przeszkadzać innym graczom, ale w taki sposób by
byli przekonani, że im pomagam.
Współczesne
gry planszowe coraz bardziej upodabniają się do popularnych w latach 90
papierowych gier RPG. Tam każdy z graczy wymyślał sobie postać, a mistrz gry
opowiadał fabułę przygody i pilnował przestrzegania zasad. Gry planszowe coraz
częściej idą w ten schemat. Coraz więcej z nich umożliwia graczom wybór
konkretnej postaci. Gra przydziela im role, dzieli graczy na sojuszników i
wrogów. Poczucie odgrywania roli uatrakcyjnia rozgrywkę i przyciąga uwagę. W
instrukcji do gry „Battlestar Galactica”
, pojawia się sformułowanie: „zachęca się graczy do wzajemnego oskarżania się o
bycie Cylonem”. To jedno zdanie znacząco wpływa na przebieg gry. Uczestnicy
podejrzewają siebie zamiast sobie ufać, atmosfera robi się gęsta, domyślenie
się kto jest zdrajcą bywa naprawdę trudne, ale satysfakcja z odgrywania swojej
roli jest olbrzymia. Osoby z którymi grałem, co prawda domyśliły się mojej
tożsamości, ale było już za późno – i tak doprowadziłem ludzkość do wymarcia.
Dlaczego
lubicie „Plantacje Cafe”?
Magda
– To świetna zabawa. Można się spotkać ze znajomymi, zagrać w ciekawe gry.
Fajnie by było gdyby ta impreza była częściej organizowana.
Adam
– Gry planszowe są drogie, niektóre tytuły kosztują nawet 200-300 zł. Trudno
kupić coś w ciemno za taką cenę. Lepiej sprawdzić wcześniej czy dana gra w
ogóle jest dobra. Zarówno „Plantacje”, jak i „Spotkania nad planszą” dają nam
taką możliwość. No i ta atmosfera. Możliwość spotkania ludzi o podobnych
zainteresowaniach – bezcenne.
Jak
się wkręciliście w gry planszowe?
Krzysztof
– kupiłem grę swojej młodszej siostrze. Zacząłem w nią grać i nim się
zorientowałem, wkręciłem się.
Bartek
– kiedyś na obozie dla młodzieży zagrałem w „Szoguna” z pewnym ośmiolatkiem.
Dostałem wtedy takiego łupnia, że aż wstyd. Musiałem się odegrać, i właściwie
gram do dzisiaj.
Magda
– jeden znajomy ciągle mnie namawiał na grę „Horror Arkham”. Opowiadał o tym w
nieskończoność, wyliczając liczne jej zalety. W końcu dałam się skusić.
Kupiliśmy tą planszówkę składkowo i gramy w nią do dzisiaj.
Poniedziałek
godzina 1:00 w nocy. Nawet nie mam czasu się zastanawiać jak jutro wstanę na
zajęcia, bo właśnie zażarcie walczę o zwycięstwo w grze „Dobble” – celem gry w
skrócie jest szukanie par symboli na karcie leżącej przed sobą i karcie
znajdującej się na stosie. Wygrywa ten komu uda się zgromadzić jak najwięcej
kart, więc uczestnicy walczą o nie tak bezpardonowo jakby od zwycięstwa lub
przegranej zależało ich życie.
W międzyczasie znajomy wyjaśnia jedną z tajemnic wszechświata.
-Chcesz
wiedzieć skąd się wzięła Matka Henia? – Pyta ironicznie Damian – Jednemu
koledze dawno temu, ten symbol – pokazuje mi rysunek fioletowej dłoni z roześmianą
twarzą – skojarzył się z Łapką Heya, wiesz tą od komórek. Ale inny znajomy nie
dosłyszał i wykrzyknął – jaka Matka Henia?! I tak już zostało. To tu na
Plantacjach narodziła się Matka Henia, prawdziwa historia.
Wyszedłem
z lokalu jako jeden z ostatnich gości. To już taka tradycja – moja
i naszych znajomych, że zawsze namawiamy organizatorów, by pozwolili nam
jeszcze trochę pograć. Myślę nad swoim reportażem. Zastanawiam się jak napisać
ciekawy tekst o tym, że przez trzy godziny grałem w „Munchkina – edycję Cthulu”,
że od co najmniej 60 minut miałem zwycięstwo w garści, a mimo to i tak nie
udało mi się wygrać. Wreszcie jak zachęcić do lektury kogoś, kogo nie obchodzą,
tego typu zabawy i uważa je za dziwne. Ale kogo ja próbuję oszukać? Tak
naprawdę obmyślam strategię na następną grę. W planszówce podobnie jak w
hazardzie czasem warto przegrać by potem mieć motywację do dalszej gry.
Daniel Łoza