środa, 29 stycznia 2014

Wyścig po Oscara, kanciarz okantowany

Jakiś czas temu jedna z najwierniejszych czytelniczek stwierdziła, że za dużo piszę o grach i kolejnego takiego tekstu nie zdzierży. Zaproponowała mi tekst na temat filmów. Niestety żaden z nowych "hiciorów" nie spodobał mi się na tyle by poświęcić mu cały tekst, dlatego zdecydowałem się na jeden materiał o kilku filmach.
Zanim przejdę do sedna. W ogóle mam problem z nowym kinem. Nie zrozumcie mnie źle. Filmy obyczajowe, powiedzmy "moralnego niepokoju", są w miarę ok, ale w kinie akcji brakuję mi fantazji, przerysowania, suchego żartu i efektownych pojedynków. Dawne kino oferowało niezapomniane sceny walk, które chciało się oglądać po kilka razy. W nowych filmach biją się... nie, nie jak baby, gorzej. W zasadzie to kobiety często są najlepszymi postaciami w bijatykach. Są szybkie i mają większy zasięg kopnięć, dzięki czemu mogą wyprowadzać długie combosy z bezpiecznego dystansu, podczas gdy powolne męskie postacie mogą co najwyżej bawić się w blokowanie. I nie powiem, satysfakcja z pokonania wielkiego zapaśnika małą Chinką jest naprawdę spora. I tak to jest słaby pretekst by napisać o grach w tekście o filmach :) 

Wracając do tematu. Nowe filmy na siłę muszą być takie zwykłe. Muszą opowiadać historię ludzi, którzy żyją tuż obok i zmagają się z przyziemnością życia. Nawet jeśli jest to film "kopany" to muszą być zachowany pewien stopień realizmu przez co pojedynki na pięści nie są fantazyjnym baletem, ale nudną i chaotyczną wymianą ciosów. I co z tego, że tak jest prawdziwiej? To jest kino, a nie rzeczywistość! Czemu więc fantazja i wyobraźnia musi być patroszona na rzecz mimetyzmu, który często prowadzi do nudnych filmów o niczym ciekawym. 

Powyższy argument nie jest przypadkowy, dlatego, że moim zbytnie naśladowanie prawdziwego życia zuboża kino i sprawia, że wśród nominowanych do Oscara, nie umiem znaleźć sobie ulubionego filmu. Przynajmniej na razie. 

American Hustle


Kiedyś filmy o kanciarzach były przerysowane i mało realne. Bohaterowie wymyślali efektowne numery, które nie przeszłyby w prawdziwym, ale nikt się tym nie przyjmował, bo ich realizacja i same założenia były kunsztem ich twórców. Co z tego, że numer z totalizatorem z Żądła, nie udał by się w prawdziwym życiu, skoro widz i tak był pod wrażeniem pomysłowości bohaterów i fantazji twórców? Dla mnie magia kina jest ważniejsza niż realizm.


American Hustle jest właśnie takim "zwykłym" filmem. Jego bohaterowie są kanciarzami, ale numery jakie wymyślają nie są jakoś szczególnie efektowne czy pomysłowe. Każdy z nas by na to wpadł, dlatego nie budzą podziwu i to mi chyba najbardziej przeszkadza w AH. Wolę jak bohaterem filmu o kanciarzach/kasiarzach są ludzie inteligentni, odważni i pomysłowi. Bohaterowie AH są najwyżej bezczelni. 

Nie chcę wieszać psów na tym obrazie, bo to w gruncie rzeczy dobry film. Dobry z punktu widzenia rzemieślniczego. Aktorzy grają nieźle, choć bo głównych prowadzących moglibyśmy oczekiwać czegoś więcej. Nawet ciekawą kreacje stworzyła Jenifer Lawrence, grająca nieodpowiedzialną "dużą dziewczynkę", próbującą zwrócić na siebie uwagę mniej lub bardziej szkodliwymi psikusami. Szkoda, że jej wątek tak banalnie się kończy. 

Fabularnie jest na tyle intrygująco, że jesteśmy ciekawi jak się to wszsytko skończy, ale jednocześnie żadna z przedstawionych historii nie jest na tyle interesująca, byśmy mieli wrażenie po seansie, że ujrzeliśmy coś niezwykłego. Na dłuższą metę trochę to wszystko nudne i mało efektowne, łącznie z wielkim finałem. Dla mnie AH jest pewnym rozczarowaniem. Nie rozumiem, czemu ten film dostał nominację. To zwykły film. Dobrze zrobiony, ale nie dość niezwykły by zasłużyć na nominację. Jeśli AH dostanie Oscara, zorganizuję mały bunt i stracę wiarę w to wyróżnienie. 

Moja ocena:
rozczarowany kot


 Witaj w klubie -  Dallas Buyers Club

To chyba ulubiony archetyp bohatera Hollywood. Typ niemoralny. Kierowany chciwością. Ktoś kto z pobudek czysto egoistycznych działa w sprzeczności z prawem i moralnością. Jednak jego działania, koniec końców przynoszą więcej pożytku, niż czynności dokonywane przez te "dobre" organizacje. Skrzętnie ukrywające swój zarobkowy cel. Emanujące fałszem i hipokryzją na wylot. 


Główny bohater jest zły. Robi co chce i nie przejmuje się innymi ludźmi. Kłamie i oszukuje na potęgę. Gdy choruje na AIDS początkowo szuka lekarstwa dla siebie. Szpital odmawia pomocy. Bohater trafia do nielegalnej kliniki w Meksyku, gdzie przy pomoc leków zakazanych w USA wraca do siebie. Jako człowiek interesu postanawia przemycać wspomniane medykamenty do stanów - głównie po to by dobrze zarobić. Zarobić na cudzym nieszczęściu. Nie. To nie jest film o przemianie łajdaka w Matkę Teresę. Ron Woodroof przez cały film pozostaje chciwym cynikiem. Leki ratujące życie sprzedaje drogo. Choć uchronił wiele osób przed zbyt wczesną śmiercią to jednak nigdy nie robił tego bezinteresownie. Ron staje się "tym dobrym" poprzez kontrast z bezdusznym systemem opieki zdrowotnej. Systemem, który testuje na pacjentach nowe preparaty zamiast ich leczyć. Który jedynie garstce wybrańców oferuje lekarstwo, reszcie zaś mówi: zostało panu 30 dni życia, proszę uporządkować swoje sprawy. Wreszcie systemem, który uparcie lansuje nieskuteczny specyfik, wywołujący więcej efektów ubocznych niż pożytecznych. Który w ogóle nie leczy choroby, a jedynie jeszcze bardziej osłabia organizm, uzależniając pacjenta od całodobowej, rzecz jasna płatnej, opieki. Woodroofowi można zarzucić brak bezinteresowności, ale w odróżnieniu od szpitali przynajmniej oferuje skuteczne lekarstwo, zaś wysoka opłata jest raczej rekompensatą za wysokie ryzyko jakie podejmuje, przemycając towar przez granice. 
To także film o nietolerancji, uprzedzeniach ich przełamywaniu. Ron początkowo przedstawiany jest jako skrajny homofob, nienawidzący gej i transwestytów za samo ich istnienie. Gdy jego choroba wychodzi na jaw, sam doświadcza nienawiści. Dawni kumple odrzucają go. Sąsiedzi, domagają się eksmisji. Bezpośrednie doświadczenie nienawiści sprawia, że Ron, nieświadomie, ale jednak przewartościowuje swe poglądy, a dowodem przemiany jest przyjaźń, z kimś, kim w innych okolicznościach był pogardzał. 
W przeciwieństwie do AH opowiadana historia jest ciekawsza, postacie bardziej wyraziste, omawiany problem ujęty w ciekawszy sposób. Witaj w klubie podobał mi się bardziej  niż American Hustle. Nawet wskaźnik magii kina zaczął coś tam wykrywać co jest dodatkową rekomendacją. Polecam.

Moja ocena:
kotek przybijający piątkę

Wyścig 

Lubię filmy o rywalizacji dwóch charyzmatycznych postaci dążących do tych samych celów, ale innymi środkami. O tym właśnie jest Wyścig. 


Mam wrażenie, że Wyścig jest filmem dla ludzi takich jak ja. Nie lubię sportu. Zwłaszcza relacji sportowych. Oglądanie ich nudzi mi się już po kilku minutach, a relacje niestety są długie. Mecz piłki nożnej to co najmniej 90 minut. Czemu nie 30? Ale to i tak nic w porównaniu do skoków narciarskich, chociażby. Tym czasem Wyścig pokazuje co w tym sporcie najlepsze. Rywalizacja. Zażarta rywalizacja co najmniej dwóch równie dobrych zawodników, plus nieprzewidziane sytuacje, które sprawiają, że wynik zawodów jest jeszcze trudniejszy do przewidzenia, zaś śledzenie ich zmagań staje się wydajnym źródłem emocji. Wyścig. Dobrze jest oglądać w sytuacji gdy nie wiemy kto został mistrzem świata w 1976 roku, bo to spoiler jest. Film jest tak zrealizowany, że do końca nie wiadomo kto zwycięży. Częściowo to zasługa samej historii, jednak twórcy umieli wykorzystać meandry rywalizacji do stopniowego zwiększania napięcia w wybranych momentach. Podoba mi się też sposób przedstawienia obu bohaterów filmu. Sympatia widza przeskakuje od Niki Laudy - człowieka zdyscyplinowanego, wierzącego, że kluczem do sukcesu jest ciężka praca i ciągłe rozwijanie swych umiejętności, do Jamesa Hunta - wesołka i wiecznego imprezowicza, który stwierdza, że: - po co to wszystko, jeśli nie możesz się tym cieszyć. Film jest tak skonstruowany, że lubi się ich ob. Huntowi wybacza się lekkomyślność, a Laudzie chwilami antyspołeczne odruchy i ewidentny brak luzu. 

Film jednak nie byłby tak dobry gdyby nie pomysłowość i umiejętności operatorów. Jedną z przyczyn dlaczego F1 jest tak nudne w prawdziwym życiu jest brak poczucia pędu. Niby wiemy, że bolidy wyciągają te 300 km/h, ale w telewizji wcale tego nie czuć. Operatorzy Wyścigu poradzili sobie z tym problemem. Czujemy pęd, a kraksy zapierają dech w piersiach. Wizualnie najlepsze sceny to wyścigi w deszczu. Te spowolnione ujęcia aut mknących po mokrej nawierzchni, te krople wody zatrzymane w locie. Jest na co popatrzeć. 

Wyścig choć bez nominacji w kategorii najlepszy film jest zdecydowanie, najciekawszym obrazem z wymienionych trzech. Przedstawia ciekawy wycinek rajdowej historii. Pokazuje ikony tego sportu. Wyjaśnia co w nim takiego fascynującego. Zdecydowanie polecam. Zwłaszcza ludziom, którzy podobnie jak ja gdy oglądają ze znajomymi relację sportową, po 5 minutach rozglądają się, za krzyżówką, a po 7 pytają: - i niby co Ci się w tym podoba? Wyścig udziela wyczerpującej odpowiedzi. 

Moja ocena 

Batman poleca

czwartek, 9 stycznia 2014

Daj sobie siana i sam się wyloguj!!!

Cześć! Jestem Hektor (tak, wiem, że 90% czytelników wie jak się naprawdę nazywam, ale przedstawianie się pseudonimem jest takie fajne, nie umiem z tego zrezygnować) i jestem no-lajfem. Właściwie to zawsze byłem no-lajfem, na długo przed gwałtownym rozwojem mojej pasji do gier i internetu. Wcześniej byłem kujonem. Był czas, że umiałem wszystko na każdy przedmiot. Dużo czytałem książek, tak lektur jak i pozycji spoza kanonu. Zwykle miałem mało znajomych. Szczerze mówiąc źle mi się oni kojarzyli. Zwykle ci sami ludzie, którzy najpierw po przyjacielsku prosili mnie o pomoc w nauce, kilka przerw później śmieli się z mojej wady wzroku, nadwagi albo jeszcze czegoś. To był jeden z powodów dla których w dzieciństwie wolałem sobie poczytać albo pograć niż wyjść na podwórko i po raz setny usłyszeć dlaczego nie powinienem tego robić. No ale starczy już tych personalnych wtrętów. 


Internet zaskakuje. Zawsze gdy już mi się wydaje, że przeciwnicy gier dali sobie spokój i zajęli się czymś bardziej produktywnym, nagle ktoś w necie podnosi chorągiew i wszczyna kolejną krucjatę przeciwko no-lajfom. Jako ktoś taki traktuję to bardzo osobiście. Gdy jedna z takich reklamówek angażuje w swój cel, pewnego dość znanego w Polsce rapera, sprawa robi się poważna. Podejmuję rękawicę. 

Na cel biorę akcję społeczną: "Wyloguj się do życia", której wunderwaffe jest filmik z niejakim Sokołem w roli naczelnego moralizatora. 


Fakt iż tego typu akcje społeczne pojawiają się cyklicznie dowodzi tylko ich nieskuteczności i uporowi twórców. Każdy kolejny projekt przegrywa z rzeczywistością, więc tworzy się jego nowszą wersję i ponownie zaśmieca się internet, w nadziei, że tym razem się uda. Nie, nie uda. Każda z tych akcji popełnia jeden zasadniczy błąd. Uzależnienie od sieci traktuje jako problem, a nie jako objaw. Jednym słowem, "walczących o zatłoczone podwórka" razi to, że młodzież spędza czas przed internetem, ale nie docieka dlaczego to robi i jak temu zaradzić, a co za tym idzie, nie dostrzega prawdziwych problemów i proponuje infantylne rozwiązania. Lepsze wymyśliłyby dzieci z podstawówki. Zdaniem twórców, problemem jest spędzanie czasu w sieci, a jego rozwiązaniem jest wyjście na dwór. WOW. To trochę tak jak komuś kto bierze narkotyki powiedzieć: "nie bierz", albo komuś kto doświadcza przemocy w domu powiedzieć: "wyprowadź się". Niby o to własnie chodzi, ale świat nie jest taki prosty. Uzależniony od narkotyków potrzebuję trapi. Sama chęć rzucenia nałogu nie zawsze wystarcza. Osoba doświadczająca przemocy w rodzinie potrzebuje pomocy z zewnątrz. Niby gdzie ma się przenieść bity dziesięciolatek? Pod most? Proste rozwiązania nie zawsze są skuteczne. 

To mój największy zarzut nie tylko do tej kampanii, ale też do każdej innej. Nie truj, że dzieci grają w LOL-a, ale pytaj dlaczego wolą grę od spotkań z rówieśnikami i nie mów, że samo wyjście na podwórko i kopnięcie piłki rozwiązuje problem bo sam się ośmieszasz. 

A przyczyn unikania rówieśników może być wiele. Nie wiem czy jest sens wspominać o czymś tak oczywistym jak nieśmiałość, przez co zagadanie do osób płci przeciwnej bywa trudne. Tu pojawia się też wątek pewnego zniechęcenia. Gdy ktoś po kilku nieudanych próbach zaproszenia koleżanki na studniówkę, rzuca wszystko w cholerę i idzie pograć na konsoli, to świat nie powinien mieć do niego pretensji. próbował, nie udało się, pogódź się z tym Sokół. 

Kolejną może być zjawisko bullyingu. To chyba też nie wymaga wyjaśnień? Dzieci dokuczają innym dzieciom na skale światową. Kim jesteśmy by oczekiwać, że znęcany będzie chciał się bawić ze swoimi oprawcami?

Wspomniałem, że film proponuję infantylne rozwiązania. O to je piętnuję. Chłopak wychodzi na dwór, sekundę później poznaję dziewczynę, dwie minuty później jedzie z nią na koncert i śpi z nią w namiocie. Idylla. Nie ma to jak rozwiązywać problem przy pomocy scenki rodem z filmu pornograficznego. Chyba tylko w tamtych filmach przypadkowe spotkania kończą się wielką miłością. Sorry, ale jak wielkie jest prawdopodobieństwo, że spotkasz miłość życia pod domem? Nie można proponować ludziom nierealnych rozwiązań bo traci się wiarygodność. A może chłopak nie jeździ na koncerty bo nie ma pieniędzy? No co? Bilety kosztują. A z resztą co to za frajda stać samemu w tłumie nieznanych osób? Film świadomie olewa problem samotności w tłumie, licząc na to, że samo przebywanie z innymi ludźmi rozwiązuje problem alienowania się. Z całym szacunkiem dla twórców owej reklamówki, ale drodzy panowie. Nie znacie problemu. Nie wiecie jak go rozwiązać. Nie rozpoznacie no-lajfa i jego prawdziwych problemów, nawet jeśli on sam wam w mailu wszystko opisze. 

Kolejna dygresja ma charakter genderowy, a co? To takie modne ostatnio. Nie lubię narzucania ról społecznych. Czemu chłopak musi uprawiać sport, a dziewczyna koniecznie musi być malarką? Nie może być na odwrót? To takie nienowoczesne, staroświeckie i na siłę moralizatorskie. Mówisz "bądź sobą", a jednocześnie chcesz by chłopak wyglądał jak setki jego rówieśników i jarał się tym czym miliony ludzi na świecie czyli sportem. To nie jest bycie sobą. To jest asymilacja. Oglądam mecz razem z kolegami i mam fryzurę taką jak oni by wiedzieli, że jestem normalny. Co to znaczy być sobą? Dla mnie nic. To tylko pusty slogan, ale gdyby już ktoś koniecznie mnie zapytał to proszę: dla mnie być sobą to zapuścić długie włosy, słuchać metalu i nie robić niczego wbrew sobie i swoim przekonaniom. Jeśli masz odwagę otwarcie przyznać się do tego, że coś lubisz i nie wstydzisz się tego pokazać, to znaczy, że jesteś sobą. 

Przed badaczami jeszcze długo droga. Zgadzam się, że bycie no-lajfem na dłuższą metę nie jest dobre. W końcu kolejny etap to Hikikomori, czyli alienacja totalna, brak kontaktu ze światem zewnętrznym. Stan idealny :) Ale sposób w jaki badacze chcą temu zapobiec wciąż jest błędny. Nie chodzi o samo siedzenie w sieci, ale o to czego ludzie tam szukają i dlaczego świat wirtualny jest dla nich bardziej atrakcyjny. Grzeszkiem strasznie irytującym jest też moralizatorstwo i wyznaczanie granic. Mówienie: gra w piłkę jest DOBRA, granie w Quake'a jest BEEE!!! Proponowanie infantylnych rozwiązań, które nie zadziałają w prawdziwym życiu też jest waleniem głową w mur. Co się stanie gdy no-lajf wyjdzie do baru? Wypije piwo, postoi w kącie, wróci do domu pograć w ulubioną grę. Problem jest dużo szerszy, społeczny wręcz, samo wyjście do ludzi nie jest rozwiązaniem. 

Stop fighting?

Ale czy rozwiązaniem problemu bycia no-lajfem koniecznie musi być asymilacja? To myślenie Stalina. Niech wszystkie kraje połączą się w Związek Radziecki to świat będzie piękny. Powiem szczerze, że ja się najlepiej czuję w towarzystwie innych no-lajfów. Rozmowa z ludźmi o podobnych zainteresowaniach do moich daje mi więcej niż na siłę upodabnianie się do innych i takie rozwiązanie twórcy filmiku też powinni brać pod uwagę. Internet śmieje się z Obozów League of Legends, ale może w tym szaleństwie jest metoda? Psychologia społeczna udowadnia, że chętniej zaprzyjaźniamy się z osobami podobnymi do nas. Kto powiedział, że nikt na tym obozie z nikim się nie zaprzyjaźni? A dzięki grze, uczestnicy będą "spędzać" ze sobą czas także po obozie. Przyjaźń internetowa może wydawać się śmieszna, ale jeśli to jedyny sposób na spotkanie ludzi podobnych do siebie to czemu grozić palcem i zabraniać innym? 

Na zakończenie odpowiedź internetu na powyższą krucjatę:


Która była by lepsza gdyby nie dziwna puenta, oraz myśl przewodnia z tejże parodii - "100% nastolatków, którzy kiedykolwiek skorzystali z internetu - umrze". 

wtorek, 7 stycznia 2014

Mój pierwszy samochód... spod Biedronki

Prolog


Do serii GTA teoretycznie powinienem czuć jakiś sentyment. To w końcu jedna z pierwszych gier na PC w jakie grałem. Do dziś pamiętam ten dreszczyk emocji towarzyszący pierwszej kradzieży, pierwszej policyjnej obławy, pierwszego chaosu rozpętanego na ulicach. Miałem niestety tylko demo, które pozwalało na wykonanie raptem 5 misji, ale kto się nimi przejmował? Prawdziwą zabawą było nabijanie gwiazdek. Najpierw kradło się taksówkę, potem coś szybszego, potem wyciągało się MP5 z drewnianego pudła, blokowało się ulicę, rozwalało się auta, serią z automatu, najlepiej tak by jeden wybuchający samochód niszczył kolejny i kolejny i jeszcze jeden, tak, że powstawał łańcuszek totalnego zniszczenia. Stary klasyk zaczynał się od: "nie chcę puszczać z dymem całego świata" (wolne tłumaczenie), a ja chciałem. Chciałem widzieć jak świat płonie. Miałem wtedy 8 lat, albo 7. Potem była policyjna obława, szaleńcza ucieczka, taranowanie blokad, strzelanina z policją. To się nie mogło dobrze skończyć i nigdy się tak nie kończyło. W którymś momencie w końcu ginąłem od gradu kul, albo po prostu kończył się czas. Demo pozwalało na raptem 400 sekund zabawy (nie pamiętam dokładnie), po czym wyświetlało napis: "kup pełną wersję, oszczędny dupku" - słodkie poczucie humory panów z Rockstara. 


A potem długa przerwa. Zdaniem wielu najlepsze gry z serii czyli Vice City i San Andreas w zasadzie mnie ominęły. W swoim czasie nawet grałem w VC ale jakoś szybko mi się znudziło. Ja chciałem niszczyć świat, a tu gra mi karze psuć auta jakimś młotkiem, albo podwozić córki gangstera do sklepu z ciuchami. Nie tego szukałem w GTA. 

Gdy po latach trochę spoważniałem i zrozumiałem, że życie to nie tylko strzelanie z rakietnicy w samochody, chciałem zagrać w GTA 4. Niestety gra przez lata miała opinię źle zoptymalizowanej i niegrywalnej dla wielu pecetowców. Spasowałem. Nie chciałem płacić 140 zł (czy ile tam ta gra wtedy kosztowała) za coś, czego i tak nie uruchomię na swoim PC, a konsoli w tamtych czasach nie miałem. W minione wakacje pękłem i kupiłem GTA 4 na Steam'owej wyprzedaży. Bo było tanie. 

Co tu dużo mówić. GTA 4 z początku wydawało się całkiem interesujące. Niby poważniejsza fabuła, ładna grafika, optymalizacja nie tak denna jak się spodziewałem. Co prawda gra mi klatkowała, bez względu na ustawienia graficzne, ale dało się grać to grałem. I co? I jednak, spotkało mnie rozczarowanie. 

Akt 1 - Stary! Co zrobiłeś z moją masakrą?!


Okres burzy i naporu nie umiera lekko. Nadal chciałem niszczyć. Tymczasem gra mnie zanudzała jakimiś misjami-kołysankami. Podwieź tego, pobij tamtego, zastrzel kogoś tam. A gdzie szalone pościgi i rozsiewanie chaosu po ulicach? Niby da się, ale z początku broń jest droga i trudno dostępna. Pistolet maszynowy nie jest już tak niszczycielski jak dawniej, a rakietnicy nie da się kupić na początku gry. Byle pistoletem maskary nie zrobisz, zwłaszcza jak policja wezwie FBI i SWAT. Pozostaje fabuła. 


Akt 2 - G jak gangster


Tyle, że fabuła w GTA 4 ma żółwie tempo! Ok sposób jej prowadzenia jest dobry. Początkowo wydaje się, że Nicko to naiwniak, który przybył do USA, bo dał się nabrać na bajki o amerykańskim śnie. Z czasem okazuję się, że powodów jest więcej. W tle przewija się mroczna przeszłość, tłumione przez lata pragnienie zemsty i inne pierdoły, które nawet lubię. Taaaaaak. Tylko dlaczego to całe odsłanianie fabuły ma mieć szybkość brazylijskiego serialu??? Grałem w GTA 4 prawie 30 godzin i nadal nie wiem czego Nicko od kogo chciał i dlaczego tak bardzo. Nicko chciał opowiadać swoją historię przez 9 sezonów amerykańskiego serialu, tego chciał!!! Pozdro dla fanów: "Jak poznałem waszą matkę"

Akt 3 - Misje takie z naftaliny wow. 


GTA 4 to też misje robione według starej szkoły. Wygraj wyścig, zastrzel kolesia, zastrzel wielu kolesi. To nie jest złe. Ale wcześniej grałem w Saints Row. W tamtej grze, zwłaszcza w SR 3 i SR 4 co misję robi się coś szalonego, głupiego i śmiesznego jednocześnie. W GTA 4 kradnie się kolejny wóz, po raz kolejny strzela się komuś w łeb. Tryb ziewania aktywny. 

Akt 4 - Stary! Czemu zepsułeś radio! 


No i największe rozczarowanie. W Vice City było najlepsze radio na świecie. Doskonałe hity z lat 80. Czy trzeba pisać więcej? Często zdarzało mi się w tamtej grze zatrzymywać auto i czekać, aż piosenka się skończy.
Tymczasem w GTA 4 ten syndrom nie zdarzył mi się nigdy. Żadna stacja nie grała muzyki, która by mi się podobała. Częściej zdarzało mi się po prostu wyłączać radio.  

Akt 5 - hej kuzynie, chodźmy na kręgle! - no ej! Byliśmy tam 5 minut temu!


No cóż. Nie po to porzuca się własne życie towarzyskie by dbać o zdrowe relacje z przyjaciółmi jakiejś nieistniejącej, wirtualnej postaci prawda? No w końcu po co zostaje się no-lajfem? By walczyć ze smokami, czy po to by chodzić z kumplami na kręgle i z dziewczynami do kawiarni? 

Ten stary zwiastun Saints Row 2 w pełni wyraża to co myślę o towarzyskich spotkaniach w GTA 4. 

Nie czepiałbym się tego tak bardzo, gdyby przyjacielskie spotkania w GTA 4 były w pełni opcjonalne. Tymczasem co 5 minut ktoś dzwoni do głównego bohatera i "hej! Chcesz iść na kręgle?", "Yo chodźmy do kina!", "Kuzynie! Zagrajmy w golfa!" Dajcie żyć! Dajcie żyć! Tylko o to was proszę. Niby możemy odmówić, ale wtedy dana postać mniej nas lubi. Za karę nie pozwala korzystać z bonusów takich jak darmowa taksówka czy możliwość skorzystania z mobilnego sklepu z bronią. No i jeszcze ten komentarz ze strony postaci, że jestem taki wredny i niewdzięczny, że nie chcę z nią spędzać czasu. A pewnie, że nie! Czy to mnie przybliży do świata w płomieniach? Nie? Czy to jest ciekawe? Nie? To nie zawracaj głowy co 5 minut!!! Nie powiem. Pójście na kręgle, czy do kabaretu za pierwszym razem jest nawet zabawne, ale za 10 razem jest strasznie nudne. Gdy wizyta w klubie ze striptizem zaczyna kojarzyć się z nudą i irytacją, to wiedz, że coś się dzieje. Nuda, powtarzalność, przymus, tylko z tym kojarzą mi się, spotkania z przyjaciółmi w GTA 4 . Kolejna sprawa, że niektóre takie bzdety są wymuszane fabularnie. Np. na pierwszą randkę musimy iść bo to warunek ukończenia jednej z misji. Nie moglibyśmy na tym poprzestać? To jaki jest kolejny etap? Chodzenie na terapię z żoną?



FUCK



Exodos 

Ok. GTA 4 nie jest złą grą. Naprawdę. Mimo całego mojego marudzenia. Po prostu autorzy poszli w rozwiązania, które niekoniecznie przypadły mi do gustu. Żółwie tempo rozwoju fabuły, wkurzający przyjaciele i chwilami nieciekawe misje to jej największe grzeszki, przez które na jakiś czas odpuściłem sobie GTA 4. Może kiedyś wrócę do tej gry? Może. Na reszcie nie. 

CDN...


Na szczęście seria GTA podobnie jak Final Fantasy nie wymaga od nas znajomości fabuł starszych odsłon, by dobrze się bawić tymi nowszymi. Na szczęście R* jest firmą, która potrafi słuchać narzekań graczy i wyciągać z nich konstruktywne wnioski. Na szczęście mimo niechęci do serii GTA wywołanej czwórką, postanowiłem sięgnąć po GTA 5. Ciąg dalszy nastąpi...