wtorek, 16 października 2012

Dishonored - pierwsze wrażenia. 

Na najnowsze dzieło studia Arkane Studios czekałem od bardzo dawna, a dokładniej od premiery tego zwiastuna. Wiązałem z tą grą spore nadzieję. Liczyłem na duchowego spadkobiercę niedocenionego Mirror's Edge, który jednocześnie pokaże jak powinna rozwijać się seria Assassin's Creed. 

Assassin's Creed jest tu kwestią kluczową. Gra z średniowiecznego Hitman-a jakim była w 2007 roku dość szybko ewoluowała w interaktywny film, znany jako Assassin's Creed Revelations. O ile pierwsza część jeszcze dawała jako taką swobodę w kwestii wyboru sposobu wykonania misji, o tyle odsłona z 2011 roku nie dawała nam żadnej wolności. Rola gracza sprowadzała się do prób odtworzenia przebiegu misji wymyślonego przez projektantów gry z uwzględnieniem takich szczegółów jak rodzaj użytej broni. Niby miało to uzasadnienie fabularne (gracz odtwarzał wydarzenia , ktore miały miejsce wiele lat wcześniej), ale naprawdę irytowało mnie to, że gra na koniec misji wystawiała mi gorszą ocenę tylko dlatego, że główny cel zabiłem ukrytym ostrzem zamiast pistoletem.  Tłumaczenie w stylu: "Bo tak uczynił prawdziwy Ezio", w ogóle do mnie nie trafiały. Ezio nigdy nie istniał, to tylko gra, która na dodatek ciągle mówi mi co mam robić i na dodatek nie zawsze ma rację. Co ma do tego Dishonored? Dzieło Arkane Studios daje graczom to z czego w AC zrezygnowano - wolność wyboru i pełna zgoda na kreatywność. 

Corvo to prawdziwy człowiek orkiestra. Szermierz, rewolwerowiec, kusznik, akrobata, mag, cichociemny, zabójca, obrońca i tylko główni projektanci gry wiedzą co jeszcze. Szeroki arsenał daje nam sporo możliwości i gra w pełni pozwala nam na korzystanie z nich. Gdy wyruszamy na misję, gra tylko nam mówi gdzie jest cel, ale już kompletnie nie ingeruję w to jak my sobie z danym problemem poradzimy. Wybór metody działania należy do nas. Każdą misję możemy przejść po cichu, nie zabijając nikogo, lub odwrotnie - odprawiając krwawą jatkę z wykorzystaniem steampunk-owej kuszy, granatów i magicznych mocy. Nie to jednak jest najlepsze. Podobnie jak w serii Hitman czy też Assassin's Creed często dostajemy misję w stylu - "pozbądź się kogoś", przy czym sformułowanie: "pozbądź się " jest bardzo trafne. Podczas wykonania zadania zwykle dowiadujemy się, że wcale nie musimy zabijać danego gościa, ale zamiast tego możemy zrobić coś co sprawi, że utraci swoje stanowisko i tym samym przestanie stanowić zagrożenie dla planów Corvo i jego mocodawców. Tak duża wolność wyboru sprawia, że Dishonored stanowi świetną alternatywę dla każdego, kto ma już dość gier karzących mu wykonywać po kolei wszystkie podpunkty scenariusza - skryptu tak sztywnego, że nawet zabraniającego nam użycia siekiery zamiast zatrutych strzałek. Mam nadzieję, że twórcy AC grają teraz w Dishonored i wyciągają wnioski. 

Kolejny powód dla którego lubię Dishonored to arsenał. Corvo ma so swojej dyspozycji zarówno magię jak i steampunk-owe gadżety, których używanie stanowi prawdziwą przyjemność. Nie ma to jak spowolnić czas, oddać kilka strzałów z samopowtarzalnej kuszy na strzałki usypiające i patrzeć jak wszyscy po kolei tracą przytomność. Ciekawa jest także zdolność Possession, dzięki, której możemy przejąć np, ciało szczura co pozwala nam na unikanie patroli i korzystanie z inaczej niedostępnych ścieżek - jak tunele wentylacyjne. 

Ostatnia rzecz o jakiej wspomnę to samo Dunwall. Fantazyjne połączenie wiktoriańskiego Londynu z City 17 z Half-Life-a 2. Miasto gdzie mistycyzm łączy się z sci-fi. Miejsce, w którym magia spotyka technologię parową, a ta już powoli ewoluuje w to co powinno być zarezerwowane dla odległego futuryzmu. Dishonored żongluje znanymi motywami, odwołując się do tego co już znamy, ale robi to z prawdziwym wdziękiem. 

PS. Tekst wyszedł mi dość mocno chaotyczny - przyznaję. Gdy już przejdę Dishonored spróbuję napisać ten tekst jeszcze raz - tym razem na chłodno i bardziej analitycznie. 

Tymczasem w Dunwall...

Corvo's Gangnam style :)