niedziela, 27 października 2013

Chemik, łucznik i magiczna pralka

Odkryłem ostatnio, nie bez satysfakcji, że diagnozuję u siebie pewne objawy pracoholizmu. Nie zrozumcie mnie źle. Nadal jestem leniem. Nadal wolę oglądać głupie seriale i grać w jeszcze głupsze gry niż robić coś produktywnego. Taki styl. Taki urok studenckiego życia. Zauważyłem jednak, że tzw. "opierdalanie się", które to swoją drogą ktoś inny nazwał by "wypoczywaniem" budzi we mnie poczucie winy. Na przykład dzisiaj zrobiłem sobie dzień z serialami. Na tapetę poszło "Breaking Bad", które kończę oraz "Arrow", któremu to postanowiłem dać drugą szansę po tym jak kilka miesięcy temu śmiertelnie mnie zanudził pierwszy odcinek.
Ale wracając do tematu. Poczucie winy. No więc oglądam odcinek za odcinkiem i zastanawiam się: "Czemu ja nic nie robię? Czemu nie uczę się, nie robię jakiś referatów, prezentacji, cudów tylko oglądam serial? Czemu chociaż nie gram w grę?". No więc poczucie winy zmusiło mnie do znalezienia sobie innego zajęcia. Tak więc poszedłem zrobić pranie. Ale to nie wystarczy. De facto to pralka pierze, a ja nadal oglądam jak facet w zielonej kurtce bije ludzi po głowach łukiem. Aż tak zaawansowany nie jestem by się uczyć (No co? Dopiero październik!!!) to postanowiłem chociaż coś napisać. Iluzja pracy jest, więc jest dobrze. 

Przyjrzyjmy się więc temu co mi ostatnio kradnie czas: 

"Arrow" 


Nie wiem czy już o tym wspominałem, ale lubię superbohaterów. Zwłaszcza tych, którzy nie mają żadnych mocy, a brak latania czy też laserów w oczach muszą sobie wynagradzać technologią i inteligencją. Do tej kategorii należy mój ulubiony Batman, a także jego sobowtór Green Arrow. Słowo na s pojawiło się tu nieprzypadkowo, bo ogólna koncepcja GA jest w całości zerżnięta z Człowieka Nietoperza. Utrata rodzica, obietnica ratowania miasta. Dodatkowo współpraca z policją (znajomy motyw z reflektorem wyświetlającym znak na niebie - tak się kiedyś umawiało na randki, a nie smartphone i facebook!) bogactwo głównego bohatera (widać twórcy złotej i srebrnej ery komiksu podobnie jak Antyczni uważali, że nikogo nie interesują losy zwykłych ludzi więc, w starożytności heros musiał być królem, a w latach 30-70 - milionerem), czy nawet pomysł na przemieszczanie się lansowehikułami - kto by chciał jeździć zwykłym fordem jak można Arrowcar-em, Arrowboat-em lub Arrowplane-em i jednocześnie przybić piątkę koledze z Gotham. 

Serial "Arrow", zaczyna się w chwili gdy Olivier Queen po 5 latach spędzonych na "bezludnej" wyspie wraca do cywilizacji, z zamiarem zlikwidowania przestępczości w mieście Starlight City. Jako, że niniejszy tasiemiec był już tworzony w czasach kryzysu gospodarczego, Queen bierze na cel głównie przedstawicieli finansjery - nieuczciwych bankierów, złowrogich prezesów wielkich korporacji itp. Niby biznesmeni już kiedyś byli czarnymi charakterami w komiksach, ale tam, zwykle albo pociągali za sznurki z ukrycia, albo byli jedynie zamieszani w intrygę obmyśloną i wprowadzoną w życie przez kogoś innego. Tu Green Arrow początkowo w ogóle nie jest zainteresowany walką z pospolitymi rabusiami, co jest znaczące i charakterystyczne dla naszych czasów - dziś znacznie częściej przestępstw dopuszczają się panowie w białych kołnierzykach - rabusie banków, są rzadkością. Cieszy mnie, ze ten trend ma swoje odzwierciedlenie w serialu - nadaje mu autentyzmu i komentuje rzeczywistość - to lubię w kulturze. 
Jak mogłeś założyć na Sylwestra dokładnie takie same ciuchy jak JA!?!?!?!?!
Sam serial zaś - mam mieszane uczucia. Pierwsze odcinki są po prostu nudne. Ta prawda jest dość smutna, ale tak niestety wygląda rzeczywistość. Śledząc perypetie superbohaterów, bardziej nas interesuje kostium niż osoba, która go nosi. Chcemy widzieć jak ładnie ubrany heros bije złych ludzi w baletowym stylu. "Arrow" próbuje przełamać ten trend, więc częściej na ekranie widzimy Queena w garniturze niż zielonym ubranku roboczym. Jakie ma to konsekwencje dla fabuły? Oglądami Oliviera, mającego sercowe problemy, zmagającego się z przymusem okłamywania rodziny, walczącego z gliniarzem, który domyśla się, że nasz bohater może być zakapturzonym mścicielem, którego szuka całe miasto. Sceny, w których Queen faktycznie z kimś walczy są rzadsze niż w większości komiksowych produkcjach. Niby fajnie, że film buduje postać, że pokazuje jego rozterki wewnętrzne. To że ukrywanie swojego alter ego nie jest wcale takie łątwe i wymaga pewnych wyrzeczeń, bla bla bla, ja chcę walki, chcę Green Arrowa, strzelającego z łuku to złych bandytów. Jak będę chciał dramat obyczajowy to sobie taki znajdę. 

 Jakby ktoś był ciekaw

To pierwszy problem "A", drugi to syndrom "Mody na sukces". Wszyscy tu są bogaci, jadają w wykwintnych restauracjach, bawią się w eleganckich klubach, piją drogi alkohol, noszą garnitury, kosztujące więcej niż nie jedna pensja. To całe bogactwo wylewające się z ekranu przy każdej okazji. No ja rozumiem, że rodzina Queena jest bogata i nie dziwię się, że ma on bogatych przyjaciół. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądając "Arrow" chwilami miałem wrażenie, że zaraz na wizji pojawi się pewien raper, i zacznie skandować: "stupid poor people, stupid poor people". Chyba już kiedyś pisałem o tym, że chciałbym zobaczyć serial o biednych ludziach, którzy mimo braku kasy i drogich rzeczy jakoś sobie radzą w rzeczywistości zatrutej jadem konsumpcjonizmu. A pomyśleć, że w komiksach z lat 70. Green Arrow stracił hajs, stał się biedny i jako taki zaczął walczyć z nierównościami społecznymi co uczyniło go bohaterem klasy robotniczej. Może w kolejnych sezonach? 


I jeszcze ten kult młodości z którym ktoś tu przegiął. Matka głównego bohatera wygląda na młodszą niż 15-letnie matki. Ojciec jednej z postaci pobocznych wygląda jak rówieśnik swojego syna. Come on! Co to "In time"? Ludzie starzeją się do 25 roku życia i później już nie? 



Na razie daruję sobie dalsze opisy. Mam za sobą raptem 7 odcinków. "Arrow" jest chwilami nudnawe, chwilami irytujące, ale ma potencjał, może kolejne odcinki będą lepsze? Zobaczymy. 

Braking Bad 

Wielki hit telewizji. Wielu o nim mówi, wielu go chwali. W opinii znajomych najlepszy serial wszechczasów. A w mojej? 


Chyba największą siłą serialu jest umiejętne operowanie cliffhangerami i teaserami. Niemal każdy odcinek zaczyna się jakąś małokonkretną scenką prezentującą jakiś urywek większej sceny, zwykle bez kontekstu. Pluszowy miś w basenie, podziurawiony samochód, kosztowna ozdoba znaleziona w błocie. Wiecie takie drobiazgi, które wydają się ważne ale nie wiadomo co oznaczają. Taka gra z widzem może trwać nawet cały sezon, gdzie za każdym razem dodany zostanie nowy szczegół. A gdy już widz zaczyna się czegoś domyślać, nagle twórcy dadzą nam prztyczka w nos i porążą prądem: źleeeeeeeeee!!!!!111 chodziło o coś zupełnie innego. To sprawia iż wracałem do oglądania, ciagle ciekaw co tym razem się wydarzy. Sam zaś serial przynajmniej z początku ma lubiany przez moją osobę wątek biedy i dość poważne oskarżenie USA o gówniany system pomocy opieki zdrowotnej i socjalnej . O to Walter White jest tak biedny (mimo, że wykształcony i zatrudniony w dwóch placówkach), że aby opłacić swoje leczenie musi sprzedawać narkotyki. Piękne. Czekam na polską wersję serialu w naszych realiach. Też może być fajnie

Walter ewoluuje przez serial. Początkowo jest po prostu pierdołą z kompleksem niższości. Okoliczności rzucają go jednak w sytuacje ekstremalne. Narastająca frustracja, stopniowo uwalniana w kluczowych momentach czyni z niego osobą o silnym charakterze, który w razie kłopotów potrafi uratować się manipulacją, inteligencją, bądź siłą. Gniew i pragnienie władzy w późniejszych sezonach odbierają mu skrupuły, zmieniając go w potwora - takiego jakich obawiał się na początku serialu. To jednak co mi się podoba w tym dziele to naprawdę sensowne pokazanie genezy zła. Walter zostaje bezwzględnym narkotykowym graczem z powodów, które potrafimy zrozumieć. Większość decyzji o tym czy zabić, podejmuje na podstawie strachu, strachu, że jeśli nie pociągnie za spust w pierwszy to sam zginie, Czyż to nie strach jest ojcem największych zbrodni? Lęk przed własną śmiercią, utratą pozycji, wyjściem na jaw wcześniejszych zbrodni? Walter budzi sympatię nadal, także wtedy gdy już świadomy tego czym się stał przejmuje inicjatywę. Już nie czuję się jak pierdoła, ale jak prawdziwy gracz, który potrafi oddać cios i zabić z zimną krwią każdego kto mu zagroził. 
Serial niestety ma też wady. Okazjonalne zdarzają się dłużyzny. Niektóre wątki są sztucznie przeciągane. Gdy ktoś proponuje Walterowi duże pieniądze za swoje usługi, my już wiemy, że się zgodzi, ale Walter przeciąga sprawę, próbuję odejść, nie chce się zgodzić. Trwa to kilka odcinków. "Gotuj wreszcie!" - Krzyczałem do ekranu, a Walter nie słuchał. Gdy dwa odcinki później się zgodził, nie byłem zaskoczony. 


Nudne są też watki małżeńskie. Skylar - żona Waltera jest irytująca na tylu płaszczyznach, że chyba napiszę o tym coś osobnego. Przekomarzania się wkurzonych małżonków trwają wiele odcinków, finał jest do przewidzenia, a oglądając czułem się jak na seansie "M jak miłość" bez cenzury. Ble.

Jest też Hank - jeden z moich faworytów. Ostry, dobry gliniarz, z niewybrednym poczuciem humoru i silnym charakterem. Strzela dobrze, przesłuchuje brutalnie, ma nosa do spraw. Taki "Brudny Harry" ale w wersji XXXL i to również mi się podoba. Gość łamie stereotypy to jest dobre. Ile razy można oglądać w serialu "sympatycznych grubasków". Ten jest wredny, a wielki brzuch w niczym mu nie przeszkadza. Jest stylem życia, a nie chorobą przenoszoną drogą wzrokową i dobrze bo otyli też potrzebują bohaterów i ludzi z którymi mogą się identyfikować. 


Wątki miłosne (niestety, nawet tu) w moim odczuciu są słabe i na siłę. Podryw na "mam wielki telewizor i dużo kanałów" jest tak słaby, że do dziś nie wierzę, jak ktoś mógłby się na to złapać (proszę w komentarzu podawać swoje numery - osoby, na które by to zadziałało). 

No i deser - Sceny wyrzutów sumienia. Są tak złośliwe i tak prawdziwe. Jeden szczegół wystarczy by bohater przypomniał sobie o jakiejś swojej winie. To zbliżenie na twarz. Też żal - ukrywany, ale jednak widoczny i tak świetnie zagrany przez Bryana Cranstona. Z jakiegoś powodu bardzo lubię tak budowane charaktery. Bohater obciążony poczuciem winy, trawiony od wewnątrz przez żal, który sam siebie upewnia, że postąpił słusznie, choć wie, że wcale nie, że okłamuję wszystkich wokół i samego siebie. Bardzo dobre 


BB - polecam, to dobry serial. Co prawda sezon trzeci ma żółwie tempo (początek), a czwarty rozpędza się z wdziękiem autobusu PKS, na wzniesieniu, ale pewnie i tak obejrzę. To jest magia tego dzieła - chwilami jest nudno. Pokazywane wydarzenia nie zawsze są ciekawe, ale napięcie jakie mu towarzyszy wynagradza to. Prawdziwy serial powstaje w głowach widzów - jest budowany na domysłach, urywkach, interpretacjach różnych nieistotnych szczegółów. Polecam.
  
PS. - Pranie o którym wspominałem na początku tekstu niespecjalnie się udało. Część rzeczy muszę wyprać drugi raz. Zygmuncie Chajzer!!! Gdzie jesteś gdy ciuchy się nie dopierają? 

Bonusy

Dziś będzie tematycznie a co. 

1 2 3 4 

czwartek, 24 października 2013

Grawitacja?

Życzliwość

Tytuł nowego filmu Alfonso Cuarona o astronautach w przestrzeni kosmicznej to jedna z bardziej pomysłowych ironii jaką widziałem w ostatnim czasie. Nie chciałem być gorszy. Tytułowa „Życzliwość” to antonim słowa „ironia”, wyrazu, który siłą rzeczy, jeszcze długo będzie mi się kojarzyć z filmową „Grawitacją”.

sobota, 19 października 2013

Carrie i przerażające studniówki

Nie pamiętam czy już o tym wspominałem ale oficjalnie nie lubię remake-ów. Zwykle traktuję je jako skok na kasę. Żyjemy w kulturze sequeli i księgowych obawiających się wyzwań i ryzyka. Stworzenie kolejnej części większego cyklu, ewentualnie jakiegoś remake-u to zawsze mniejsze ryzyko niż wykreowanie nowej marki. Bo "lubimy tylko te piosenki, które znamy", a skoro showbiznesem rządzą księgowi, to mogą przejść tylko te projekty, które mogą się sprzedać. Ten pogląd zabija oryginalność ale jednocześnie sprawia, że "hajs się zgadza".

Tyle się zarabia na odgrzewanych kotletach 

Potrzebę remake-u potrafię zrozumieć w sytuacji gdy jakieś dzieło zbyt mocno się zestarzało przez co jego przesłanie nie ma szans trafić do współczesnej widowni. Wówczas treść dzieła należy zmodyfikować tak by zachować ducha oryginału i siłę oryginalnego przesłania.

Doskonałym przykładem będzie chociażby "Poskromienie Sekutnicy" (sztuka "Romeo i Jula" też by się nadała, ale nie chcę wyjść na kogoś kto zna tylko jedną sztukę Szekspira i ma się za intelektualistę, choć w rzeczywistości jest co najwyżej "yntelektualistą". No więc "PS" oryginalnie jest o ludziach, którzy nie chcę się ustatkować, mają problem ze znalezieniem partnera, cierpią na zbytnią wybredność, ot takie bzdety. W oryginale główny bohater swoją intrygą zmodyfikował tytułową sekutnicę do swoich potrzeb czyniąc z niej modelową kurę domową, która nie mówi, nie myśli, tylko działa. Działa czyli pierze, gotuje, wychowuje dzieci itp. To przesłanie było w akceptowalne w czasach elżbietańskich gdzie powszechnie uważana iż kobieta służy tylko do tych czynności i osobowość czy charakter nie są jej potrzebne. Dziś jednak takie przesłanie by nie przeszło. Czasy się z mieniły a każdy szaleniec próbujący wskrzesić oryginalne przesłanie, zostałby spalony żywcem przez feministki, badaczy/badaczki genderowe i facetów próbujących poderwać dziewczyny w klubach na tekst: "jestem wrażliwy i szanuję kobiety".

A tyle na nowych pomysłach

Dlatego też w remake-u "Zakochana złośnica" ze świętej pamięci Heathem Ledgerem. to film także poruszający problem trudności związanych z budowaniem związku, znajdowaniem partnera/partnerki, dopasowanie charakteru itp jednakże film pod względem wizerunku kobiety jest bardziej dopasowany do czasów obecnych. Dla Patricka, Katarzyna nie jest potencjalną niewolnicą, ale wyzwaniem. Dziewczyną, która z heroicznym uporem opiera się jego urokowi osobistemu. Główny bohater zmienia więc taktykę. Próbuje spojrzeć na świat jej oczami. Chce jej zaimponować ale jednocześnie udowodnić swoją wartościować i okazać jej szacunek. Nowa wersja jest więc pochwałą związków partnerskich, w znaczeniu: "dobierajmy się w pary, bo mamy wspólne zainteresowania i pasujemy do siebie, nie dlatego, że ktoś musi mi zrobić pranie". Efektem jest sympatyczna komedia romantyczną, którą nawet JA jestem w stanie oglądać bez konieczności poprawiania sobie nastroju alkoholem, kofeiną lub brutalnymi grami, albo wszystkim na raz.

Carrie to inna historia.
Plakat Carrie 1976


Przyznaję, że nie widziałem nowej wersji. Właściwie to nawet się na nią nie wybieram. Nie zrozumcie mnie źle. Kino jest fajne, ale drogo kosztuje, a widok obmacujących się par męczy, dlatego spasuję. Rozumiem jednak potrzebę stworzenia remake-u.

Carrie AD 2013 oczywiście można potraktować jako skok na kasę (pewnie tak jest), ale jeden wątek oryginału z 1976 roku (wiem, nie czytałem książki i ma być mi wstyd - jest mi wstyd) szczególnie mnie zainteresował. Zjawisko, które anglojęzyczni ludzie określają jako bully - czyli znęcanie się uczniów nad rówieśnikami. Prawdopodobnie to problem starszy niż same szkoły, zauważony pewnie przed 1976 rokiem. Jednakowoż pozostaje on aktualny.

Zwiastun Carrie 1976

Jak świat długi i szeroki obrazek grupy uczniów śmiejących się z jednej osoby powtarza się co roku, z pewnością częściej. Taka nasza historia, taka nasza cywilizacja.
Na pewno spotkaliście się ze zjawiskiem znęcania się nad uczniami. Może to z was się śmiano, może to wy się śmialiście. Może widzieliście coś podobnego, ale udaliście, że jesteście zajęci i nic nie zrobiliście. Sedno sprawy leży w tym, że problem istnieje od początku świata i nikt go nie rozwiązał. Niewielu próbuje, większości to nie obchodzi, ale to negatywne zjawisko nadal istnieje i istnieć będzie.
 Tytułowa Carrie to modelowy przykład ofiary znęcania się nad rówieśnikami. Jest indywidualnością, Wyróżnia się. Grupa ją krytykuje bo słabo jej idzie gra w siatkówkę. Grupa śmieje się z niej, bo Carrie nie rozumie tego co dzieje się z jej ciałem w szatni. Gdy nauczycielka karze grupę za ich naganne zachowanie, samica alfa (jedna z koleżanek) planuje okrutną zemstę, bo tak trzeba, bo każdy musi znać swoje miejsce w szeregu, bo w jej durnym alfa-mózgu nie mieści się poszanowanie dla indywidualności.

Carrie 1976

Carrie można traktować jako przerażający horror o młodej telekinetyczce, której "odbija palma" co w konsekwencji prowadzi do śmierci wielu osób. Według mnie cała fantastyczna otoczka jest tylko po to by zaserwować ważny (choć przemilczany) problem, w atrakcyjnej dla wielu widzów formie.
Postać Carrie o wiele łatwiej zrozumieć osobą, które same mają nieprzyjemne wspomnienia ze szkoły. Carrie nie jest krwiożercza. Chce żyć jak inni, próbuje się zintegrować. Nie chce wierzyć we frazesy swojej matki. Chce żyć jak inni, chce być akceptowana. Chce by inni dostrzegli w niej coś wartościowego, a nie tylko worek treningowy na którym można się wyżyć celem poprawy własnej samooceny. Ale społeczeństwo tak nie działa. Mikrospołeczność jaką jest szkolna klasa, podobnie jak, większe zbiorowości potrzebuję wroga. Najlepszym wrogiem, jest ktoś obcy, niezintegrowany, którego można bezkarnie wyśmiać i tym samym zranić. Bo masa jest wszystkim a jednostka niczym. To zdaje się krzyczeć "samica alfa", gdy krzyczy do grupy, że "nic nam nie zrobi, gdy będziemy trzymać się razem".
Dla porównania plakat Carrie ad 2013


Carrie jest postacią tragiczną bo zostaje osamotniona. Jej matka, odrażająca karykatura tak rodzica jak i osoby wierzącej, żyje we własnym świecie, w którym matczyny grzech, może odkupić córka za cenę własnego życia, a wiara jest tylko marną próbą usankcjonowania własnego szaleństwa. Dyrektor szkoły bagatelizuje problem - podobnie jak i setki, jeśli nie tysiące innych nauczycieli w prawdziwym świecie. Pomoc oferują jej, właściwie tylko dwie osoby. Nauczycielka wychowania fizycznego i młody chłopak zmuszony przez swoją dziewczynę do zaproszenia Carrie na bal. Oboje dostrzegli w Carrie wartościową kobietę, niesprawiedliwie potępioną przez klasę. Nauczycielka dostrzegła, problem, lecz zrobiła to za późno, przez co jej działania nie przyniosły skutku. Chłopak wbrew własnej woli został wciągnięty w chorą intrygę. Jako jedyny rówieśnik Carrie nie rozumiał wymierzonej w tytułową bohaterkę nienawiści i jako jedyny równolatek pokazał jej lepsze życie.

Sednem tragedii Carrie jest jej sen. Jej spełniony sen o zemście na każdej osobie, która sprawiła jej ból. Ale sen był tak naprawdę koszmarem. Carrie w swym gniewie zabiła nie tylko oprawców, ale także jedyne osoby, które próbowały jej pomóc, które dostrzegły w niej człowieka. Wytłumaczenie, że gniew Carrie był ślepy i bezmyślny jest zbyt proste i nie dotyka głębi, dlatego jej odrzucam.
Czy izolacja w celach samoobrony jest mieczem obosiecznym? Skrzywdzeni często unikają kontaktów z kimkolwiek. Chcą zostać sami z własnym żalem, który w takich chwilach staje się jedynym szczerym przyjacielem, który zadaje nam ból dla naszego własnego dobra, by nas umocnić i uchronić przed okrutnym światem zewnętrznym. Czy rodząca się wówczas w ludzkich umysłach nienawiść do każdego oraz do siebie,  krzywdzi nie tylko nas, na pewno nie oprawców, a najbardziej właśnie tych, którzy widzą w nas dobro?


Dla porównania zwiastun Carrie 2013


Problem nadal istniej i wciąż jest ignorowany. Co ofiara znęcania przez rówieśników ma zrobić? Wielu nauczycieli uważa, że "to tylko wyzwiska, to nic takiego", ale słowa ranią bardziej niż ciosy pięścią. Ofiara nie zyskuje więc wiele skarżąc u nauczyciel. Właściwie to nawet traci, bo przecież nikt nie lubi kapusiów, konfidenci muszą być karani. Tak więc uczeń  idący na skargę naraża się na gniew grupy i tym samym pogarsza swoją sytuację. Walka na pięści w celu obrony własnej godności? Ci sami nauczyciele, którzy mają w nosie to jak ktoś kogo przezwał, nagle robią się bardzo interesowani gdy temat schodzi na walkę wręcz. Wówczas to ofiara staje się oprawcą. Ten kto bije zawsze jest tym kto ma zaburzenia osobowości, jest agresywny i powinien porozmawiać z psychologiem lub mieć obniżone sprawowanie. Ten kto prowokuje i przyjmuje cios w mordę jest "bohaterem", który nadstawił policzek dla wielkiej sprawy upokorzenia ofiary, która i bez tego nie ma już godności.

Czy film "Carrie" z 2013 roku w swej atrakcyjniejszej wizualnie formie niż oryginał z lat 70. ma szansę nagłośnić negatywne zjawisko i przyczynić się do zmiany świadomości młodych ludzi? I tym samym choć częściowo ograniczyć szkolną falę? Cóż podtytuł bloga coś sugeruję prawda? Nie. Z pewnością nie. Jeden film to za mało by naprawić problem społeczny, będący chorą tradycją wielu placówek oświatowych.
Jednak, w związku z modą na zapełnianie kanonu lektur powieściami zachodnim, zastanawiam się czy to właśnie "Carrie" nie powinna być lekturą obowiązkową? Cytując agenta Muldera z "Z archiwum X": chcę wierzyć. Chcę wierzyć w to, że zdolny nauczyciel potrafiłby uczniom wytłumaczyć, że Carrie nie jest o szalonej telekinetyczce, tylko o przyzwoitości, a właściwie jej braku.

Bonus

1. Dla fanów dobrych seriali 
2. Dla fanów Króla
3. Dla fanów Patrona
4. Dla fanów pewnego Andrzeja

PS
Nie zapominajcie o premierze nowego Batmana! Co prawda nikt mi za reklamę nie płaci ale wierzę, że warto zagrać!



niedziela, 13 października 2013

Oceny, tortury i obrażona Kalliope

Niniejszy post dedykuję Kalliopę, greckiej muzie, która ostatnio się na mnie obraziła.




Z jednej strony niemoc twórcza to żaden wstyd. Do czegoś podobnego przyznawał się chociażby Stephen King, który przecież uważany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy. Tyle tylko, że biorąc pod uwagę dorobek Kinga – jego niemoc to niepisanie 3 książek rocznie, moja to niepisanie na blogu od dłuższego czasu. Brak pomysłów na temat i świadomość tego, że każdy mój pomysł to coś zupełnie odwrotnego do oczekiwań czytelnika. Każdy zaczęty tekst to chłam, pisany do drugiej strony i porzucany jako „obraza niegodna mojego pióra i oczu czytelników”.

Jednak King wreszcie się przełamał. Napisał powieść o gościu, który nie może skończyć książki, tym samym popełniając ,w opinii wielu, jeden z najlepszych horrorów w dziejach. Tak i ja muszę wreszcie przeprosić się z Kalliope i coś w końcu napisać.

Tak więc nadobna Kalliope! Jeśli jakimś cudem to czytasz, nie gniewaj się na mnie więcej. Przepraszam za te wszystkie słabe teksty i niespełnione obietnice co do wspaniałych cyklów i błyskotliwych interpretacji. Inspiruj mnie (tak bym miał chociaż te 3 kafle odwiedzin) a w zamian będę pisać i sławić Twe imię.

Tak więc ku chwale Kalliope, le właściwy tekst:


Oceny, tortury i obrażona Kalliope


Przyznam szczerze, że jakiś czas temu moja wiara w oceny w recenzjach mocno podupadła, zaś ostatnie teksty zniszczyły ją całkowicie do tego stopnia, że planuję obmyślić własną skalę ocen, z założenia parodiującą te wszystkie gwiazdki, oczka, serduszka i sejmitary



Jedno z pierwszych „załamań wiary” przeżyłem przy okazji „Dead Space 3”. Grę na (nie)szczęście zamówiłem przed premierą. Jedną z większych zalet grania przed ukazaniem się pierwszych recenzji w Internecie jest to, że można wyrobić sobie na temat gry własne zdanie bez kontekstu przeczytanych tekstów. W mojej opinii gra może nie była doskonała, ale byłą w miarę udaną kontynuacją sympatycznej serii survival horrorów, biorącej co najlepsze z „Horyzontu zdarzeń” i „Resident Evil”. Toteż (już po premierze) zaskoczyły mnie niskie oceny tej gry. 7/10 to coś o czym sam myślałem, ale 5/10 to już trochę mało, a tyle gra dostała na portalu „CD-Action”. Szczerze mówiąc – nie chodzi o ocenę jako taką. Nie mam 5 lat. Moje ulubione gry nie muszą mieć 11/10 bym czuł się dobrze ze swoim hobby. Bardziej dotknęła mnie słaba argumentacja. Koronne argumenty to „bo to nie horror” i „ma brzydką grafikę”. To drugie to wypadkowa stanu faktycznego i osobistych preferencji. Mi się podobała, choć miałem świadomość, tego, że są ładniejsze gry na rynku. Pierwszy argument to z kolei, lekkie nieporozumienie. Już pierwszej części zarzucano, że gra „nie jest straszna”, ja sam traktowałem serię „DS” jako strzelankę z paskudnymi potworami i było mi z tym dobrze. Z resztą paradoks takiej argumentacji jest tym większy gdy przyjrzymy się innym grą. Jestem za leniwy by podawać setki przykładów, więc sięgnę po ten najbardziej jaskrawy. „Modern Warfare 3” – gra brzydka, która nie jest horrorem i która, podobnie jak („DS 3”) jest mało oryginalna. Ocena 8.5. Dlaczego?

Problem z argumentacją dotyczy wielu recenzentów. Jeszcze jeden – mój ulubiony przykład. Także na portalu „CD-Action” pojawia się recenzja „Far Cry 3”. Autor pisze, że gra ma dojrzała fabułę, ale nie popiera tego ani jednym argumentem. Sorry, ale dla mnie historia o „imprezowym chłopcu” wyżynającym piratów i łowców niewolników przy użyciu maczety i broni palnej to raczej coś co nazywam zaprzeczeniem dojrzałości niż jej potwierdzeniem, a to dlatego, że taki pomysł bardziej przypomina dziecięce marzenie lub skrajny oniryzm (może nawet narkotyczny) niż coś co mógłbym traktować poważnie.

Niedawno w mediach pojawił się jeszcze skrajniejszy przykład bezsensu ocen i jednocześnie dowód na to, że recenzje trzeba czytać, a nie tylko liczyć gwiazdki. Olaf Szewczyk w swojej recenzji dla „Polityki” wystawił grze GTA 5 tylko jedną gwiazdkę. Surowość cenzurki zaś uzasadnił obecnością w grze sceny tortur, która go wybitnie zbrzydziła i całkowicie zabiła przyjemność płynącą z gry.



I tu się zaczynają schody.

Tortury to wbrew pozorom żadna nowość w grach. By nie szukać daleko pamięcią takie sceny pojawiają się w tegorocznych „Splinter Cell: Blacklist” i „The Last of Us”, w których to tortury objawiały się w formie nieinteraktywnych scenek przerywnikowych. Interaktywne znęcanie się nad wrogiem z kolei można było uprawiać w „Splinter Cell: Conviction”, „Call of Duty Black Ops” i „Punisher” i nie są to jedyne przykłady. GTA 5 na tym tle wyróżnia się większą brutalnością i dosłownością, choć to i tak nie zmienia faktu, że problem nie jest nowy i pan Szewczyk zwyczajnie go przegapił.

Nie będę szerzej rozwodził się nad tym czy w grze powinna być scena tortur czy też nie, bo ten wątek poruszyli Cubituss i Szewczyk na swoich blogach. Zainteresowanych zapraszam pod wskazane adresy. Mnie zastanawia coś innego. Czy jedna scena wystarczy by przekreślić całą grę i obniżyć jej ocenę do 1/6? Czy o to chodzi w recenzjach?

Olaf Szewczyk sugeruję bowiem, że każde dzieło, bez względu na swój przekaz czy jakość nie zasługuje na uwagę jeśli zawiera w sobie brutalne sceny. To ryzykowny pogląd. Szewczyk w ten sposób przekreśla całą kulturę antyczną i średniowieczną. Całe dziedzictwo kulturowe świata idzie do kosza. Co z tego, że sztuka „Król Edyp” porusza trudne tematy skoro jest w niej scena samobójstwa i samookaleczenia? „Illiada” jako gorzka refleksja nad ludzką małostkowością, namiętnością, zazdrością, chciwością i całym złu jakie te uczucia mogą wyrządzić innym? Nie. Są okrutne sceny więc trzeba to spalić. „Nowy Testament”, dla Chrześcijan święta księga, źródło zasad moralnych, wskazująca drogę życia, dla innych niesamowita opowieść o przebaczaniu, ludzkich namiętnościach i wewnętrznej walce dobra ze złem? Nie, nie, nie – żadnych wartości bo jest tam scena tortur!!! Ocena 1/6!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! AGGGGRRRRRR!!!!!!!

Szewczyk bardzo upraszcza sprawę sugerując, że pojawianie się sceny tortur w GTA 5 może inspirować innych do szerzenia zła. Czy więc „Biblia” w jego mniemaniu jest dziełem bezwartościowym? Przyjrzyjmy się jej. Są gwałty, morderstwa, kazirodztwo, tortury, palenie żywcem sceny krzyżowań i zagłada całej cywilizacji. Głębsza lektura „Starego Testamentu”
udowadnia, że programiści z Rockstar-a są takimi sami specami w dziedzinie kontrowersji jak dziecko mówiące „dupa” jest mistrzem elokwentnych wulgaryzmów.

Nie twierdzę, że scena tortur z GTA 5 nikogo nie zainspiruję do krzywdzenia ludzi. Z pewnością ktoś kupi tą grę tylko po to by wyrwać komuś ząb. Film „Johnny Mnemonic” udowadnia, że zawsze znajdzie się jakiś świr, który przeczyta „Biblię” tylko po to by usprawiedliwić swoją rządzę krwi. Nie w tym rzecz. Wolę wierzyć, że panowie z R* naprawdę chcieli potępić tortury. Ale by coś potępić i być w tym przekonującym, trzeba to pokazać.

Bo czy Fiodor Dostojewski byłby tak wiarygodny w swoim sprzeciwie wobec zła, gdyby po prostu stanął na skrzynce na środku miasta i zaczął krzyczeć: Hej! Nie zabijajcie staruszek, bo to zło! Zamiast tego napisał „Zbrodnię i karę” jedną z najwybitniejszych powieści w historii literatury. Sugestywność „ZiK” bierze się stąd iż całość – włącznie z naturalistyczną sceną zbrodni została napisana z punktu widzenia bohatera. Jesteśmy świadkami procesu myślowego, który nakłonił go do zbrodni, następnie okrutnego zabójstwa, wreszcie przemiany bohatera. Choć powieść zawiera w sobie brutalne sceny, a słowa bohatera mogą być inspiracją dla naśladowców to jednak nikt nie ma żadnych wątpliwości co do jej wymowy. Nikt nie oskarża Dostojewskiego o nawoływanie do zabijania staruszek. Dostojewski pokazał zło w sposób wiarygodny ze wszystkimi konsekwencjami i pozwolił czytelnikom wyciągnąć własne wnioski. Jeżeli on mógł zaufać swoim odbiorcą, dlaczego współcześni moraliści odmawiają tego zaufania twórcą GTA 5?

Swoją drogą - a co tam będę złośliwy – tekst Olafa Szewczyka jest doprawiony szczyptą hipokryzji. Sam przyznaje, że gra podobała mu się do sceny tortur. Potem już nie. Czy to więc oznacza, że autor brzydzi się wyrywania zębów i bicia kluczem francuskim, ale strzelanie i kradzież jest dla niego ok? GTA 5 zaczyna się sceną napadu na bank, w której najpierw grozimy automatyczną bronią bezbronnym klientom, następnie z zimną krwią strzelamy w głowę ochroniarzowi, a chwilę później, równie beznamiętnie, zabijamy policjantów i kradniemy samochody.





Sam Szewczyk zauważył, że gracz wybiera metodę tortur. Kto mu każe sięgać po te najbardziej brutalne? Wyrwanie zębów i rażenie prądem jest okrutne to prawda, ale przecież na koniec sceny oprawca-Trewor wypuszcza ofiarę. Użycie kombinerek pozbawia zębów, użycie M4 pozbawia mózgu, co prowadzi do śmierci. Dlaczego zabijanie jest ok a bicie już nie? Złe jest jedno i drugie, więc Szewczyk powinien od razu wyłączyć konsolę lub zostawić pudełko w sklepie.

Prywatnie rozumiem Olafa Szewczyka. Jako osoba prywatna miał pełne prawo zbrzydzić się okrutną sceną i zniechęcić się do gry. Mnie samemu zdarzało się porzucać jakiś film z powodu dodam w mojej ocenie niepotrzebnej brutalności, dlatego właśnie nie lubię filmów z serii „Piła” i „Oszukać przeznaczenie”. Także w trakcie lektury „Zbrodni i kary” czułem niechęć do bohatera zabijającego bezbronną staruszkę. Ale czy recenzent może pozwolić sobie na taki luksus? Lubimy sobie wyobrażać idealnego recenzenta jako nieomylnego. Subiektywnego, ale jednak sięgającego po obiektywizm, gdy jego opinia zanadto godzi w rzetelność. Ja osobiście dopisałbym do tego fragment: najpierw próbuje zrozumieć, dopiero potem potępiać. Czyż nie po to są publicyści by wyjaśniać niejasności i odkrywać drugie dno, tam gdzie inni widzą jedynie powierzchowne znaczenie? Jeżeli ktoś widzi w „Iliadzie” tylko pochwałę zabijania to zła jest książka? Zły jest Homer? Czy może interpretacja nie jest dość głęboka? Jedno jest pewne – potępianie dla poklasku i rozgłosu (pomyśleć, że jeszcze kilka dni temu nie wiedziałem kto to jest Olaf Szewczyk) zostawmy tabloidom.

Bonus:


1 Dla wiernej czytelniczki.

2 Dla wiernych czytelników.
3 Dla fanów dobrej muzyki
4 Dla antyfanów pożarów